Dwór w Bartodziejach nazywany potocznie pałacem został wzniesiony w I poł. XIX w. Przez ponad 150 lat często zmieniał właścicieli. Mimo rożnych kolei losu przetrwał w nienaruszonym stanie czasy zaborów, dwie wojny światowe i okres komunizmu. Niszczenie zabytku rozpoczęło się po 1988, gdy został sprzedany przez rodzinę Janowskich. Przez ponad 25 lat dwór należał do polsko-szwedzkiego małżeństwa, które odpowiada za jego unicestwienie. Od lipca 2015 roku dwór znajduje się w rękach nowego właściciela, radomskiego przedsiębiorcy, który planuje jego odbudowę.
Dwór w Bartodziejach – lipiec 2007 r.
Zniszczenie i dewastacja – czyli właściciele dworu w okresie od 1988 do lipca 2015
W 1988 r. dwór od rodziny Janowskich kupiła Krystyna Gancarczyk-Hjorth. Według jej szumnych zapowiedzi pałac miał być niebawem odnowiony. Wraz z mężem, szwedzkim przedsiębiorcą, planowała w Bartodziejach szereg inwestycji. Początkowo nowi właściciele rozwinęli szklarniową produkcję warzyw, z której utrzymywali się ich poprzednicy. Rozpoczęli również remont dworu, jednak po kilku miesiącach prace budowlane zostały zaprzestane i jak się później okazało, już nigdy ich nie wznowiono. Ponieważ szklarnie nie przynosiły oczekiwanych dochodów Hjorth zrezygnował z ogrodnictwa i zainwestował w produkcję mozaiki podłogowej. Na zakład przeznaczył sąsiadującą z dworem oficynę, którą w tym celu samowolnie przebudował. Podobnie postąpił z innymi pofolwarcznymi budynkami. Gdy również ten interes przestał się opłacać, w połowie lat 90-tych właściciele dworu zaprzestali wszelkiej produkcji i wyprowadzili się do Szwecji. Zadłużony majątek pozostał bez jakiejkolwiek opieki. Stan techniczny dworu był już katastrofalny. Od końca lat osiemdziesiątych obiekt nie był ogrzewany. Nie przeprowadzono nawet najbardziej niezbędnych napraw i renowacji. W ciągu kolejnych kilku lat systematycznie postępowała dewastacja dworu i pozostałych dworskich zabudowań. Podobny los podzielił park, otaczający pałac. W listopadzie 2003 r. dwór został podpalony. Pożar strawił niemal doszczętnie jego wnętrze i więźbę dachową, zawaleniu uległy stropy. Ocalały jedynie grube zewnętrzne mury. Pozostała grożąca zawaleniem ruina. Pozostało również pytanie, dlaczego, mimo że od 15 lat unikalny zabytek ulegał stopniowej zagładzie, konserwator zabytków nie był w stanie temu zapobiec. Dopiero po pożarze i medialnym nagłośnieniu sprawy powołano kuratora dla właścicielki dworu. Latem 2004 r. konserwator wszczął postępowanie administracyjne w celu oceny stanu technicznego dworu, a po kilku miesiącach wydał nakaz zabezpieczenia ruin pałacu. Krystyna Gancarczyk, mimo zapoznania się z tą decyzją, przez 2 lata nie wykonała żadnych nakazanych czynności. Zgodnie z prawem obiekt powinien zostać wówczas ogrodzony na koszt państwa, a poniesione na ten cel koszty należało wyegzekwować w drodze licytacji majątku. Niestety takich działań nie podjęto. Dopiero w październiku 2006 r. właścicielka wywiązała się z nakazu konserwatora i dokonała prowizorycznego ogrodzenia dworu, co jednak w żaden sposób nie poprawiło tragicznego stanu zabytku.
Polskie prawo – „nic nie można zrobić”
Ostatni ruch byłych już – szwedzkich właścicieli to wymuszone nakazem administracyjnym ogrodzenie kompletnie zdewastowanego dworu. Od tego momentu Krystyna Gancarczyk nie pojawiła się w Bartodziejach. Pojawiali się natomiast chętni do zakupu tego, co pozostało po dawnym pałacu. Ruina jest wciąż atrakcyjna, ponieważ oprócz niej jest tu kilka hektarów pięknie położonej działki i unikalny park. O tym, że tego typu miejsca można uratować przekonują losy spalonego dworu w Rusinowie, który po znalezieniu nowego właściciela został w ciągu kilku lat przywrócony do dawnej świetności. W przypadku Bartodziej sytuacja jest o tyle korzystna, że konserwator zabytków dysponuje dość bogatą dokumentacją techniczną całego kompleksu.
Problem bartodziejskiego dworu polegał na tym, że szwedzcy właściciele nie byli w stanie zadbać o swoją własność i jednocześnie z przyczyn tylko sobie znanych przez 27 lat nie byli zainteresowani jego sprzedażą. Przepisy polskiego prawa uznają własność za rzecz świętą i mimo zniszczenia zabytku przez prywatnego właściciela jego wywłaszczenie było praktycznie niemożliwe. Sytuację dodatkowo pogarszało niedofinansowanie instytucji odpowiedzialnych za ochronę zabytków, które nie były i wciąż nie są w stanie egzekwować nawet obowiązującego prawa.
Powołany dla właścicielki społeczny kurator nie miał uprawnień do dysponowania jej majątkiem. Został powołany przez sąd tylko w celu odbierania korespondencji, w związku z toczącym się postępowaniem administracyjnym dotyczącym zabezpieczenia (ogrodzenia) ruiny. Ustanowienie kuratora do doręczeń pocztowych było konieczne, ponieważ pisma wysyłane na adres K. Gancarczyk wracały z adnotacją informującą, że adresatka wyprowadziła się i nie jest znane miejsce jej aktualnego pobytu. Również niewiele w sprawie dworu mógł zrobić lokalny samorząd. Była właścicielka dworu systematycznie opłacała podatki należne gminie i nie miała zadłużenia z żadnego innego tytułu.